Co to był za dzień. Rano w pracy, szybka ewakuacja przed czasem, ostatnie przygotowania i krótki sen. Ale kto by spokojnie zasnął, przed nami noc podczas której chcemy pokonać prawie 1000km samochodem. Niepewność potęguje fakt, że pierwszy raz decyduję się na jazdę w nocy. Teraz chwila na przedstawienie bohaterów. Bohater numer jeden: Damian, wiek 11 miesięcy – główne centrum wyprawy, osobowość pogodna, przez większość czasu bezproblemowa chociaż czasem trochę marudna, bohater numer dwa: Sylwia czyli żona, wieku nie napiszę a charakterystykę skrócę do słowa wporzo, bohater numer trzy czyli Tomek, czyli ja – sprawca całego zamieszania.
Planowany wyjazd miał nastąpić o 21:00 ale na starcie złapaliśmy godzinkę w plecy, a bo to zatankować, zostawić klucze a to ostatnie zakupy. W każdym razie udało nam się po dwudziestej drugiej minąć tabliczkę z przekreślonym Wrocławiem i z wypisanym w oczach wyrazem Serbia popędzić w siną dal. Plan podróży zakładał maksymalizację korzystania z autostrad by dojechać szybciej i dalej oraz wygodniej dlatego skierowaliśmy się na Katowice, które osiągnęliśmy o 23:15 czyli w zasadzie pół godziny po “planie”. W Katowicach wskoczyliśmy na “jedynkę” i pomknęliśmy na południe robiąc po drodze krótkie dotankowanie. Droga była cokolwiek pusta. Czeską Republikę powitaliśmy kilka minut po północy w Czeskim Cieszynie. Dalej skierowaliśmy się na Żylinę, w samym Czeskim Cieszynie trochę robót drogowych i ruch wahadłowy, podejrzewam, że w dzień byłaby tu masakra ale o północy poza jakimiś zagubionymi tirami ruchu brak więc chwilka na czerwonym i dalej butujemy. Tak więc za chwil parę byliśmy już w Słowacji, na przejściu kupiliśmy miesięczną winietkę za 300ks by pruć przez noc jak przecinak po słowackich autostradach. A te za Żyliną się budują dopiero i do Poważskiej Bystrzycy trzeba trochę uważać na slalomiki i dziury na jezdni (szczególnie w samej Żylinie). Później już się wskakuje na dalnicę i do Bratysławy nogi z gazu nie ma po co ściągać. O godzinie trzeciej zaświecając wszystkie możliwe tablice z napisem RADAR i ograniczeniem prędkości 130 osiągnęliśmy Bratysławę, tutaj krótkie spojrzenie na zamek i przepiękną dzielnice Petrżałka i już zielony pan rzecze nam “Jo napot kivanok” - czyli jesteśmy na Węgrzech. Na granicy chcemy kupić winietę na autostrady ale pani przyjmuje płatności tylko w euro a ja chciałem poczuć radość bycia w madziarsku zaopatrując się wcześniej w forinty. Po winietkę trzeba było pojechać aż do stacji benzynowej w Mosonmagyarovarze oczywiście już po płatnym odcinku. No cóż, takie życie. Uzbrojeni w następną nalepkę przed czwartą nad ranem wyjeżdżamy na M1, tutaj ruch znacznie większy niż na Słowacji ale wszyscy jadą grzecznie więc i ja nie dorzucam za dużo do przepisowych 130 (widać baśnie o wrednych policjantach węgierskich działają na podświadomość). W międzyczasie duch komara zawisnął nade mną, więc strzelam przygotowane wcześniej Bull-ity, pomaga na chwilę ale i tak decyduje się na postój by nabrać trochę powietrza i nie zasnąć. Przed Budapesztem zaczyna trochę popadywać co wymusza dalsze ograniczenie prędkości tak, że po obwodnicy miasta generalnie 90 tki się nie przekracza. O piątej nad rano zatankowani oddalamy się od stolicy Węgier i z przepisową prędkością (znów pada) kierujemy się na południe do przejścia w Horgoś/Roszke. Na szczęście robi się widno to senność mija i kilka minut po siódmej meldujemy się na przejściu granicznym. Tutaj kontrola zdawkowa, co nawet potwierdza słaby tusz w naszych pieczątkach. Nawet zielonej karty nam nie sprawdzili. Pan celnik też nie za bardzo obowiązkowy, krzyknęliśmy “nisto” i pojechaliśmy. Za przejściem zjechaliśmy z autostrady i od razu poczuliśmy się trochę jak w innym świecie. Droga była w o wiele gorszym stanie niż na Węgrzech a po niej jeździły przede wszystkim pojazdy cokolwiek zapomnianych u nas marek Yugo i Zastava przewożących wszystko co się da i jak się da. Wlekąc się przepisowo do bólu za jedną z nich wjechaliśmy do Palića czyli miejsca naszego planowanego noclego. Ponieważ nic nie mieliśmy zarezerwowane (podróż z bohaterem numer jeden wyklucza to z góry, nigdy nie wiesz kiedy będzie trzeba wracać) a głupio jest szukać noclegu na następną noc przed osmą rano, postanowiliśmy skoczyć na śniadanie do wpomnianej wcześniej Suboticy.