Pobudka standardzik, zatankowanie na stacji przy wyjeździe z Suboticy i w drogę, kierunek Novi Sad i Nis. Postanowiliśmy ominąć pseudoautostradę i nie dać się za nią złupić i pojechaliśmy normalną trasą. Na początku bez świateł (przepisy nie karzą) ale po tym dostaliśmy na twarz parę wymuszeń wyprzedzania “na warszawiaka” postanowiłem je włączyć i o dziwo pomogło. Do Srbobrana droga w miarę ładna i wygodna, później zaczynają się płyty, chyba pieniądze zaoszczędzone na jeździe autostradzie przeznaczę z dużą nawiązką na naprawę zawieszenia. Do Nowego Sadu docieramy po dwóch godzinach, wyprzedzając po drodze tryliony wlekących się Zastav, Yugo, starych ciężarowych meśków i innego badziewia. A w Nowym Sadzie wrażenia jazdy jak z Suboticy czyli słowem chaos, oczywiście pogubiliśmy się ale w końcu znaleźliśmy nawet miejsce do parkowania. W Nowym Sadzie mieliśmy się spotkać ze znajomym Saszą ale nie wyszło, może następnym razem ale na pewno wyszedł nam obiad. Nie wiem jak to jest ale zawsze pizza tutaj mnie pokonuje. Tym razem pokonała nas pizza rodzinna. Wiedziony PizzaHutowym doświadczeniem wniosłem, że pizza na trzy osoby jest spokojnie do zjedzenia przez dwie, tutaj tak nie było. Nowy Sad opuściliśmy przez most Wyzwolenia, zburzony podczas agresji NATO w roku 1999 i odbudowany w roku 2005. Dalej pojechaliśmy najkrótszą drogą do autostrady przez miasto Ruma i Fruszką Górę. Po drodze mijaliśmy chłopców suszarkowców z Zastavą, aż mi ich się szkoda zrobiło. Autostradą dojechaliśmy do Belgradu, tam sobie trochę postaliśmy w koreczku. Dzięki temu mogłem sobie poćwiczyć zachowanie odpowiedniego odstępu czyli takiego by nie władował mi się jakiś król szos zastawą. Za Belgradem brameczka i w drogę. Co tam się działo! Wyprzedzanie z prawej, lewej, z kierunkiem, bez, wszystkie możliwe warianty! Najlepsze było na jakimś podjeździe, jadę sobie spokojnie paczkę siedemdziesiąt i doganiam jakiegoś specjalistę we Fiacie Bravo ziejącym niebieskim dymem z rury aż miło. Myślę, zjedzie mi ale próżne moje nadzieje. Trudno, złoty trzydzieści wytrzymam a z prawej go nie wezmę pomny wcześniejszych moich doświadczeń. Tymczasem na tyłek siada mi jakiś SUV na belgradzkich blachach i trąbi. Zjechałem na środkowy, tymczasowo wolny od zatawowego badziewia jadącego siedemdziesiąt po autostradzie. Jakie było moje zdziwienie gdy w prawym lusterku zobaczyłem meśka jadącego zdrowo ponad 160 i wyprzedzającego mnie pasem dla pojazdów powolnych, co w połączeniu z wyprzedzającym mnie z lewej SUVem dało ciekawą sytuację. Oczywiście panowie przede mną postanowili zająć pas środkowy, razem. Potrąbili na siebie i pojechaliśmy. Śmierć frajerom i tchórzom chciało by się rzec. Na rzeczonej autostradzie jeszcze miałem jedną ciekawą przygodę, która dobrze ilustruje “talent” serbskich kierowców. Jadę sobie spokojnie lekko ponad przepisami (czyli jakieś 140), droga trochę wyludniona w oddali jedzie zastawa a za nią Opel Ascona (czy ktoś to jeszcze pamięta jak to wygląda). Spokojnie sobie doganiam towarzystwo i jakież moje było zdziwienie gdy będąc na wysokości pierwszych drzwi rzeczonego opla jego kierowca rozpoczął manewr wyprzedzania bez ceregieli wpieprzając mi się na mój pas. Nawet klakson nie ostudził jego zapału, przytuliłem się do lewej jak mogłem i zaheblowałem i udało się, ale serce miałem w przełyku. Nie wiem gdzie tacy kretyni dostają prawo jazdy. Do Nisu dotarliśmy około 17 z groszami i natychmiast udaliśmy się do biura informacji turystycznej by zasięgnąć informacji o możliwym noclegu. Ceny hoteli w mieście nie spotkały się z naszym uznaniem i szybko zdecydowaliśmy się na jazdę do Niskiej Banji. Tam wkroczyliśmy do pierwszego lepszego domu z tabliczką sobe i za 1200dinara mieliśmy już dach nad głową. Chociaż żona trochę marudziła, że brudno.